W trudnych czasach, gdy większość ludzi zajętych jest dbaniem o swoje bezpieczeństwo związane z zagrożeniem epidemiologicznym, niektórzy ludzie mają zgoła irracjonalne problemy. Takie jak na przykład… widok z okna, który zasłania im rzeźba. W takiej właśnie sprawie interweniował w sobotę 14 marca patrol straży miejskiej z II Oddziału Terenowego.
Kwadrans po godzinie 11 patrolujący Mokotów strażnicy miejscy otrzymali zgłoszenie, że na jednej z posesji przy ul. Narbutta niszczona jest metalowa rzeźba. Na miejscu funkcjonariusze zastali dwóch mężczyzn, którzy palnikiem odcinali od cokołu metalową konstrukcję. Zapytani co robią stwierdzili, że demontują pomnik. Jego fragment leżał w pobliżu na ziemi. Strażnicy miejscy poprosili o dokumenty, w których zlecono im demontaż. Mężczyźni odparli, że poinformowali o swoim zamiarze pracownika administracji budynku, na którego terenie znajduje się rzeźba. Mężczyzna potwierdził, że rozmawiał z robotnikami, ale kazał im nic nie robić zanim nie zjawi się zleceniodawca. Ci jednak nie posłuchali i rozpoczęli demontaż rzeźby. Wtedy pojawili się strażnicy miejscy. W tej sytuacji polecono robotnikom wezwanie osoby zlecającej prace. Oczekując na jej przyjście funkcjonariusze ustalili, że teren na którym stoi rzeźba należy do miasta, a samym pomnikiem opiekuje się dziekan znajdującej się obok uczelni. Gdy strażnicy wezwali patrol policji mężczyźni próbowali się oddalić. Zostali jednak ujęci. Jak to bywa w dobrej powieści kryminalnej w tym momencie nastąpił zwrot akcji i finał. Na miejscu zdarzenia pojawiła się kobieta, która oświadczyła, że to ona jest zleceniodawczynią demontażu. Nikogo o zgodę nie pytała i nie zamierzała tego robić. Dodała, że nie ma żadnych dokumentów, które pozwalałyby jej przeprowadzić te prace, a ich koszt pokrywa z własnych funduszy. Wyjaśniła, że rzeźba jest brzydka i w jej obecności… źle się czuje. Kobietę przekazano policji. Strach pomyśleć co by się stało, gdyby nie spodobał się tej pani jakiś budynek.